„Jak to się stało, że jesteś dominikaninem?” i tym podobne pytania zdarzyło mi się już wielokrotnie usłyszeć w czasie mojej, jak na razie 8-letniej, przygody bycia zakonnikiem. Zwykle to pytanie zadawane z zaskoczenia, przy okazji różnego rodzaju rozmów i spontanicznych spotkań. Co ciekawe, odpowiedzi mogą być różne. Różne, ale wszystkie prawdziwe. Powołanie, przynajmniej tak jak ja rozumiem to słowo i jak je przeżywam, to jest w sumie kwestia całego życia. I jak to z człowiekiem i jego życiem bywa – wielowarstwowa: jest to co na zewnątrz, jest to co w środku, są też kwestie najbardziej prywatne, to co było w życiu stale, i to co się rozwinęło.
W moim przypadku ta warstwa zewnętrzna jest stosunkowo prosta i nieskomplikowana. Dzięki mojej starszej siostrze, która jako studentka chodziła do dominikańskiego duszpasterstwa, trafiłem na liturgię Triduum Paschalnego – piękną, pełną śpiewów, rozbudowaną, a jednocześnie w najgłębszym sensie naturalną – wtedy wsiąkłem. Kiedy więc na modlitwie pojawiła się myśl o powołaniu kapłańskim, to wybór życia dominikańskiego był jedną z najbardziej oczywistych możliwości.
Wychowywałem się w katolickiej rodzinie i miałem tę rzadką i piękną – z perspektywy dorosłego człowieka to dopiero doceniam – możliwość, że modlitwy mogłem się uczyć od swojego taty. To wspaniały skarb na życie! Modliłem się więc od dzieciństwa (i to z takim nienazwanym przekonaniem, że to właśnie męska rzecz się modlić!), ale przełomowe okazało się doświadczenie Skautów Europy. Tam w czasie dorocznej pielgrzymki na Święty Krzyż doświadczyłem czegoś, co dziś mogę nazwać jedynie spotkaniem z Bogiem, który jest żywy i który jest Osobą. Od tego czasu modliłem się z Pismem Świętym regularnie, a po paru miesiącach zacząłem też regularne Eucharystie w tygodniu. I tak na pewnych rekolekcjach, też skautowych, pierwszy raz pojawiła się we mnie myśl, że Pan Bóg mnie powołuje do życia kapłańskiego. Była jakaś przekonująca, ale postanowiłem nic z nią na razie nie robić. Ostatecznie miałem wtedy tylko 17 lat. Jakiś czas później tak się stało, że zacząłem chodzić z dziewczyną. To jednak, może paradoksalnie, przyspieszyło moją decyzję. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że nieodpowiedzialne jest przedłużać taki związek, jeśli mam nierozwiązaną sprawę – czy chcę iść do zakonu. Dużo to kosztowało trudnego czasu na modlitwie, wątpliwości, pytań… Ostatecznie jednak coś się stało pewnego razu na mszy i postanowiłem zerwać związek i poważnie przymierzyć się do życia zakonnego. Trudna to była decyzja, był żal i też łzy, ale wiem teraz, że była to decyzja dobra.
Im bardziej poznawałem, przed wstąpieniem i w trakcie formacji, zakon dominikański, tym bardziej zachwycałem się, jak bardzo on do mnie pasuje i do tego co noszę w sercu. Lubię się uczyć i myśleć – a to zakon dla którego studia są bardzo ważne. Kocham ludzi – a to zakon posłany do głoszenia i taki, dla którego niesamowicie ważne jest budowanie wspólnoty. Chcę się modlić – a św. Dominik był człowiekiem żarliwej modlitwy i to też zostawił swoim braciom. Chciałbym się dzielić tym, co dla mnie najważniejsze i najgłębsze – a to zakon, którego hasłem jest: „kontempluj i owoce tej kontemplacji przekazuj innym”. Chciałbym być naraz człowiekiem bożym (odważmy się na szaleństwo! Przyjacielem Pana Boga), a przy tym – normalnym, mówiącym normalnym językiem, mającym swoje hobby i zainteresowania. I to też wydaje się jakieś bliskie dominikańskim sercom.
Będąc już po ślubach wieczystych i święceniach, gdy Kościół już swoim rozeznaniem potwierdził, że to właśnie jest moje życiowe powołanie, tym bardziej widzę i zaczynam doceniać jak wiele elementów mojego życia i mojej osobowości przygotowywało mnie do tego bym był dominikaninem. Skauting rozbudził we mnie pragnienie przygody – bez tego nie odważyłbym się zostać zakonnikiem. Od dzieciństwa uwielbiałem fantastykę – i choć bywają katolicy, którzy widzą tym zagrożenie duchowe, ja jestem przekonany, że to też przygotowywało mnie na życie modlitewne i zakonne – przez rozbudzenie wrażliwości na to, co niecodzienne, niewidoczne, niezwykłe, na wartości takie jak bohaterstwo i poświęcenie. Modlitwa od dzieciństwa – o tym już wspominałem. Choć w pierwszych latach życia zakonnego myślałem o nim głównie jako czymś, do czego Pan Bóg mnie wzywa, to z biegiem lat coraz głębiej odkrywałem, że jest to jednocześnie coś, za czym z najgłębszych części siebie najbardziej tęsknię i czego najbardziej bym chciał. Najbardziej „moja” droga życia na ziemi. Tak bardzo „moja”, że aż czasem ciężko mi uwierzyć, że coś takiego istnieje. Ale istnieje i za to mogę być naszemu dobremu Bogu wdzięczny. Może jednak warto dodać, choć nie będę się tu wdawał w szczegóły, że to wszystko oczywiście nie wyklucza tego, że nieraz mi trudno, smutno i żal tego, co zostawiłem i stale muszę zostawiać.
Na zakończenie chciałbym wspomnieć jeszcze o pewnym fundamentalnym elemencie mojego powołania: Eucharystii. Jak wspominałem, gdzieś w latach licealnych zacząłem chodzić na mszę w tygodniu i szybko stał się to dla mnie żelazny i najważniejszy punkt dnia. Po pierwszych dwóch–trzech latach ożywienia minęły emocjonalne uniesienia. Zwłaszcza teraz, gdy mam na Mszy tak dużo do zrobienia, często to właśnie te techniczno-zadaniowe sprawy dominują moją świadomość w jej trakcie. Jednocześnie gdzieś w głębi serca noszę głębokie przekonanie, że to właśnie tam bije serce i źródło mojego powołania. Żeby użyć technicznego porównania, jestem pewien, że jest ona czymś jakby podłączeniem się do ładowania. Bez niej szybko moje serce i powołanie straciło by energię. Ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie, powiedział Pan Jezus, i choć nie jestem w stanie wytłumaczyć na czym opieram swoje przekonanie, to te słowa przeżywam bardzo osobiście.
Czas pandemii, zdalnego nauczania, egzaminów maturalnych i sesji jest stresujący… Poświęcacie wiele czasu na naukę, żeby jak najlepiej wypaść – nieprzespane noce, wypite litry kawy, nerwy, wiele godzin nad książkami.
Może też natłok pracy i obowiązków w domu sprawia, że masz czasem po prostu dość. Proponujemy Wam ofiarowanie tych trudności i zamartwień w intencji Powołań – czyli za tych, którzy rozeznają powołanie do kapłaństwa, życia zakonnego, małżeństwa, przeżywają trudności w powołaniu.
Możecie ofiarować w tej intencji jedną godzinę nauki, cały tydzień, a może tylko jeden egzamin lub cały czas matur czy sesji. Od Was zależy jaki czas przeznaczycie za powołanych.
Zachęcamy do wypełnienia formularza, w którym możecie zgłosić chęć Waszego uczestnictwa w SIECI, czyli w dziele, jednoczącym tych, którzy chcą trudy i zmartwienia ofiarować za powołanych. Po wypełnieniu formularza otrzymacie na podany adres mailowy potwierdzenie oraz modlitwę do wspólnego odmawiania.
W lipcu tego roku minie dokładnie 10 lat od momentu, kiedy chyba po raz pierwszy podjąłem świadomą decyzję, że chcę pójść za Jezusem. Piszę, po raz pierwszy, bo decyzję tę muszę podejmować każdego dnia. Wiem, że brzmi to jak truizm, ale jednak tak często o tym zapominamy… Swoim życiem i wyborami wciąż na nowo, i ufam, że coraz pełniej, mówię Bogu „tak”. Moment, o którym wspomniałem, w rzeczywistości był rozciągnięty w czasie na dwa tygodnie. 14 dni obozu rekolekcyjnego w Mikaszówce nad jeziorem Płaskim w 2010 roku było dla mnie okresem, w którym po pierwsze – dowiedziałem się, że Bóg mówi do mnie poprzez Pismo Święte, a po drugie – zapragnąłem każdego dnia sięgać po Biblię i słuchać tego, co Pan chce mi powiedzieć. Dobrze pamiętam towarzyszące mi wtedy uczucie podjętej decyzji – po powrocie do domu będę się modlił z Pismem Świętym. Codziennie. Jak się bardzo szybko okazało największy problem miałem z „codziennie”. Były okresy, w których trzymałem się mojego postanowienia, ale również takie, w których nie sięgałem do Biblii przez miesiąc lub dłużej. Tak czy inaczej pamiętam, że Słowo Boże, zarówno to zapisane w Biblii jak i przekazywane przez ludzi, już wtedy miało dla mnie bardzo duże znaczenie. Tak też jest do dzisiaj. Na początku, gdy zaczynałem wsłuchiwać się w głos Pana Boga postrzegałem go przede wszystkim zadaniowo. Chciałem usłyszeć, co i jak mam robić oraz czego się wystrzegać. Słowo Boże było wtedy dla mnie raczej jasne. Oczywiście były fragmenty Biblii czy proroctwa przekazywane mi w czasie modlitw wstawienniczych, których totalnie nie rozumiałem, ale poza tym miałem do przepracowania i przemiany tak wiele bardzo podstawowych spraw i zachowań, że z łatwością odczytywałem to, czego Pan Bóg ode mnie oczekuje. Obecnie, gdy słucham Słowa Bożego i żyję z Bogiem już dłuższy czas, widzę jak wiele wolności On mi daje. Bardzo często zauważam, że wybór dokonuje się między jednym a drugim dobrem. Ponadto, kiedy próbuję dowiedzieć się od Pana co mam robić w danej sytuacji, często to On zadaje mi pytanie: Maciek, a czego ty byś chciał? Czego ty tak naprawdę pragniesz?
Nakreśliłem ten dość długi wstęp, by przytoczyć pewną ważną dla mnie sytuację, która znacząco wpłynęła na moje obecne życie. Był początek 2018 roku i zastanawiałem się nad wyjazdem na piłkarskie Mistrzostwa Świata w Rosji oraz na Światowe Dni Młodzieży w Panamie. Uwielbiam podróże i wyjazd na oba te wydarzenia był w moich planach już dużo wcześniej, ale nic w tym kierunku nie robiłem. Zastanawiałem się czy Pan Bóg chce żebym tam jechał. Mistrzostwa Świata mogły kolidować z corocznymi rekolekcjami w Mikaszówce, o których już wspominałem, i na które jeżdżę co roku. Światowe Dni Młodzieży natomiast, to przede wszystkim bardzo duży koszt oraz niedogodny termin (styczeń to był czas sesji na moich ówczesnych studiach). Pewnego razu, będąc na spotkaniu wspólnoty „Głos Pana” w Skierniewicach, przyszedł mi do głowy pomysł, by poprosić o modlitwę wstawienniczą. Może Pan Bóg da mi jakieś światło w tej sprawie – pomyślałem. Podszedłem do jednego z zespołów posługujących tamtego dnia i powiedziałem krótko – mam do podjęcia pewną decyzję i nie wiem co robić, proszę o modlitwę. Tylko tyle. Po chwili jedna z modlących się nade mną kobiet powiedziała – ja mam jedynie taki obraz, że masz wyjść do świata… Wow! Co za konkret! To było tak mocne… W tamtym momencie nie potrzebowałem niczego więcej. Wiedziałem, że teraz cała reszta zależy ode mnie. Mimo, że wciąż miałem całkowitą wolność i mogłem nie jechać ani na Mundial ani do Panamy, to wiedziałem, że jeśli się zdecyduję, Pan Bóg będzie mnie w tym wspierał. Byłem pewny, że znajdą się pieniądze, bilety, uda się dograć terminy i wszystkie formalności. Przede wszystkim byłem jednak pewny, że Pan Bóg tego dla mnie chce. On, który jest Miłością, On który kocha mnie najbardziej na świecie i pragnie mojego szczęścia, chce bym miał piękne i dobre życie. Chce spełniać moje marzenia, nawet jeśli są proste i przyziemne. Jednak to, w jak dosadny sposób Bóg dał mi do zrozumienia, że chce żebym tam jechał, kazało mi patrzeć na tę sytuację szerzej. Zwłaszcza wyjazd na ŚDM do Panamy postrzegałem jako coś więcej niż jedynie prezent od Pana Boga w postaci spełnionego marzenia. Zastanawiałem się, co takiego tam się wydarzy? Co Pan mi przygotował…?
Pozwolę sobie ominąć wątek Mundialu, bo cała historia z nim związana zasługuje na oddzielny, obszerny tekst. Napiszę tylko, że cały wyjazd do Rosji wyszedł perfekcyjnie pomimo kilku trudnych momentów.
A co z tą Panamą? Moją największą obawą przed wyjazdem były pieniądze. Uzbierałem
jednak 8 tysięcy złotych w niecały rok i mam poczucie, że Pan Bóg maczał w tym
palce (o ile można tak o Nim powiedzieć?). Po pierwsze udało mi się znaleźć
dość dobrze płatną pracę. Po drugie dostałem kilkaset złotych niespodziewanego
zwrotu podatku, o którym totalnie nie pamiętałem. Po trzecie mój brat, który co
jakiś czas obstawia mecze piłkarskie za drobne pieniądze, wygrał swój
największy kupon w życiu i oddał mi część wygranej. Tak po prostu, na wyjazd.
Po czwarte jedna z osób odpowiedzialnych za wspominane już rekolekcje w
Mikaszówce uznała, że w tamtym roku nie musiałem opłacać mojego pobytu.
Ostatecznie część kwoty dołożyli mi też rodzicie i tak naprawdę stosunkowo
niewielkim wysiłkiem zdobyłem całą potrzebną sumę. W fazie przygotowań do ŚDM
ważnym dla mnie momentem było też dość niespodziewane dopisanie się do listy na
wyjazd mojego przyjaciela od czasów liceum – Tomka, z którym przeżyliśmy
niejedną przygodę. Wkrótce czekała nas kolejna…
O samych
Światowych Dniach Młodzieży można by opowiadać bardzo długo. Było to
niezapomniane doświadczenie wspólnoty, jedności Kościoła i siły drzemiącej w
młodych ludziach. Czas nawiązywania znajomości i przyjaźni, które trwają do
dziś i wciąż się zacieśniają. Czas wspólnej modlitwy i zabawy. Czas szalonych
tańców pod gołym niebem w upalne i długie wieczory przy akompaniamencie muzyki
na żywo. Tańców w towarzystwie cieszących się swoją obecnością młodych ludzi z
całego świata. Ludzi, którzy stają Ci się niezwykle bliscy, nawet jeśli jest to
pierwszy dzień waszej znajomości. Co wieczór to samo – najpierw kilka godzin
wspólnych tańców, śpiewów i zabawy, a potem wspólne oddanie chwały Panu Bogu i
zakończenie dnia modlitwą. Po wszystkim spacer powrotny do domów w towarzystwie
cudownych, goszczących nas rodzin. Światowe Dni Młodzieży w Panamie kojarzyć mi
się będę również z przepięknymi krajobrazami i klimatem tego niewielkiego
kraju. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że spędzone tam 2,5 tygodnia było
jednym z najcudowniejszych momentów mojego życia. Po powrocie z Panamy uznałem,
że chyba ten wyjazd był jednak po prostu prezentem od Pana. Spędziłem piękny
czas, przemyślałem i uświadomiłem sobie pewne sprawy, ale nie widziałem, żeby
wyjazd ten wniósł w moje życie tak wiele jak się spodziewałem.
Z czasem dostrzegłem jednak znacznie więcej. Nieocenionym owocem tego wyjazdu są zawiązane przyjaźnie. Ludzie, którzy mnie inspirują, umacniają i towarzyszą mi. Razem z nimi udaje nam się tworzyć atmosferę rodem ze Światowych Dni Młodzieży wszędzie gdzie jesteśmy – wspólne tańce, zabawa i modlitwa. To między innymi oni zainspirowali mnie i wspominanego już Tomka do zawiązania wspólnoty młodzieżowej przy jednej z parafii w Skierniewicach. Na ten moment dopiero przygotowujemy się do oficjalnego zawiązania naszej grupy, lecz wszystko jest na najlepszej drodze, by cel ten zrealizować.
Po drugie odwiedziny Panamy utwierdziły mnie w przekonaniu, że kocham
podróże i chce z nimi związać moją przyszłość. Niby nic wielkiego. Wspominałem
przecież, że uwielbiam podróżować. To prawda, jednak bezpośrednio przed
wyjazdem na ŚDM przechodziłem kryzys. Nie układało mi się na moich studiach
(kierunek Geografia Globalizacji) i myślałem nawet czy z nich nie zrezygnować,
mimo że byłem już na magisterce. Dodatkowo marzenie o założeniu rodziny było
dla mnie dużo bardziej ekscytujące niż zwiedzanie świata, a podróże
postrzegałem jako znaczne utrudnienie w spełnieniu tego marzenia. Do tego
wszystkiego była szara, zimna jesień, która pogłębiała niechęć do
jakiegokolwiek działania… Wyjazd do Panamy na nowo rozpalił we mnie ciekawość
świata, chęć poznawania kultur, kontynentów, przyrody… Podjąłem decyzję, że
zostanę nauczycielem geografii (a przynajmniej spróbuję) i obecnie przygotowuje
się do tego na podyplomowych studiach pedagogicznych. Z czasem dojrzałem też do
decyzji o założeniu bloga (wkrótce ujrzy on światło dzienne) na którym będę
opisywał swoje podróże oraz opowiadał jak bardzo Bóg się o mnie troszczy.
Wszystkie
te ekscytujące dzieła, w których już uczestniczę lub dopiero będę uczestniczył
są w znacznym stopniu skutkiem słów, które Pan Bóg wypowiedział do mnie w
czasie jednej z modlitw wstawienniczych. „Wyjdź do świata” – to słowo wzywa
mnie wciąż i wciąż. Dziś mocno wierzę w to, że nie tyczyło się ono jedynie
podejmowanej wtedy decyzji o wyjeździe na Mundial i Światowe Dni Młodzieży. Ma
ono dla mnie dużo głębsze znaczenie… (Maciek, lat 26)