Mam na imię Asia i mam 24 lata. Ostatnie 3 miesiące 2019 roku spędziłam w jednej z zambijskich wiosek w buszu. Pragnienie misji w Afryce rodziło się we mnie przez kilka lat i w końcu nadszedł odpowiedni moment, by zrobić krok w tym kierunku. Od początku Pan Bóg uczył mnie bardzo pokory i na każdym kroku pokazywał, że mam zrezygnować ze swoich pomysłów i zaufać Jemu. Wraz z koleżanką Magdą zaczęłyśmy przygotowywać się do misji o charakterze medycznym, gdyż z zawodu jesteśmy położnymi. I kiedy większość rzeczy było już dogadane, Pan Bóg zmienił nasze plany. Postawił na naszej drodze Księdza Pawła, misjonarza z Zambii, który zaproponował nam przyjazd na jego placówkę i poprowadzenie warsztatów dla tzw. ‘marriage animators’, czyli małżeństw, które prowadzą kursy przedmałżeńskie w parafii. Choć właśnie kończyłyśmy drugi kierunek studiów – Nauki o Rodzinie – miałyśmy wiele obaw i dałyśmy sobie czas na przemyślenie i przemodlenie sprawy. Każdego dnia Pan Bóg w sposób bardzo konkretny utwierdzał mnie w tym, że powinnam podjąć wyzwanie. Aż w końcu po kilku dniach pomyślałam „Panie Boże, jeśli taka Twoja wola to ok, będę Twoim maluczkim narzędziem, ale musisz pamiętać o moich brakach i niedoskonałościach, bo bez Twojej łaski to wszystko nie ma sensu”.

Na miejscu naszym zadaniem było poprowadzenie 2 – częściowych warsztatów ze szczególnym poświęceniem uwagi na naukę Naturalnych Metod Planowania Rodziny, a następnie monitorowanie i współprowadzenie kursów w 4 podstacjach przez 5 tygodni. Oczywiście w międzyczasie miałyśmy mnóstwo mniejszych codziennych misji. Czasami bywało też tak, że część niedzieli, którą miałyśmy przeznaczoną na odpoczynek, spędzałyśmy  z dzieciakami z parafii, które były przeszczęśliwe, że chcemy razem z nimi potańczyć i po prostu z nimi pobyć.

Zambijska rzeczywistość od początku mnie urzekła. Doświadczyłam tam tak niesamowitej życzliwości, że nawet ciężko to ubrać w słowa. W jednym z pierwszych dni ksiądz przedstawił nas jednej z par animatorów z parafii. Było to dla mnie niezwykle wzruszające, kiedy usłyszałyśmy, że czekali na nas i nie mogli się doczekać naszego przyjazdu. To utwierdzało mnie, że jestem we właściwym miejscu. Podobnie każdy spacer po wiosce polegał na przywitaniu się z każdą mijaną osobą i odpowiedzeniu na pytanie „How are you?” albo „Mauka błandżi” a czasami nawet dłuższych rozmowach. Ciężko opisać jak trudno było mi wyjechać z Zambii, ale jednocześnie miałam w sobie jakiś dziwny spokój i poczucie, że nie stoję po raz ostatni na zambijskiej ziemi.

Czas spędzony w Zambii był też dla mnie czasem przewartościowania swojego życia. Zrozumiałam, że nie trzeba mieć wiele, by być szczęśliwym. W Zambii spotkałam prawdziwie szczęśliwych ludzi. Choć żyją bardzo skromnie, czasami w domkach z gałązek albo brakuje im pieniędzy na jedzenie, są bardzo radośni, bo mają siebie i potrafią doceniać drobne rzeczy. Po powrocie z Zambii pomyślałam sobie „Jaki ten nasz świat jest bogaty, niczego nam nie brakuje, a jednak czy jesteśmy szczęśliwi? Często zabiegani, zapracowani, by móc kupić nowy telefon czy samochód. Praca, sen, praca. A kiedy czas na relacje, dla najbliższych. Czy my w dążeniu do lepszego świata nie zatraciliśmy siebie?”. Ta refleksja towarzyszy mi do dziś.

Zambia była też dla mnie lekcją pokory. I nie chodzi nawet o różne codzienne sytuacje, które nas tego uczyły, a wynikały zazwyczaj z różnic kulturowych. Ale przede wszystkim zrozumiałam, że my często sami sobie komplikujemy życie, że stwarzamy problemy tam, gdzie ich nie ma, że mamy do siebie pretensje o rzeczy totalnie bez sensu. Uczyłam się też pokory względem Pana Boga. Na misjach normalne jest, że przychodzą momenty kryzysowe, kiedy cała praca i posługa wydaje się bez sensu i człowiek myśli, że nie ma nic, czym mógłby się podzielić z drugą osobą. Na szczęście Pan Bóg wtedy swoimi sposobami potrafił mnie przekonać, że jestem tu dla Niego i mam Mu zaufać.  Szczególnie zaskakiwał mnie, kiedy pokazywał mi, że jak współpracuję z Nim, to możemy góry przenosić i np. udawało mi się wytłumaczyć coś, co przekraczało poza moje umiejętności językowe.

Zambia zweryfikowała też troszkę moje spojrzenie na misje. Zawsze wydawało mi się, że to misjonarze czy wolontariusze jeżdżą w świat dawać ludziom Pana Boga, a Zambia okazała się dużą lekcją dla mnie. Choć wiara tam jest jeszcze bardzo krucha i bardzo prosta, jednocześnie jest też spontaniczna i obecna w codzienności. W czasie Eucharystii ludzie głośno śpiewają przy akompaniamencie bębnów, tańczą, chwalą Pana Boga i są w tym wszystkim bardzo naturalni. Na większości sklepów widnieją napisy o charakterze religijnym np. „No Jesus, no life”, a ludzie chodzą w ubraniach wykonanych z cziteng (materiałów afrykańskich) z wizerunkami Świętej Rodziny, Świętych czy nawet papieża albo biskupa. Mam wrażenie, że wraz z postępem cywilizacji, nowoczesnością nasza wiara bardzo traci, staje się sprawą prywatną, a wyrażanie jej publicznie nie jest normą. W Polsce bardzo brakuje mi takiej wiary, której mogłam doświadczyć w Zambii.

Jestem wdzięczna Panu Bogu, że zasiał w moje serce pragnienie misyjne i utwierdził w przekonaniu, że „nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych”. Misje w Zambii były dla mnie niezwykłym doświadczeniem, które zmieniło moje spojrzenie na moje życie. Zobaczyłam, że warto słuchać swojego serca, a nie podążać za oczekiwaniami innych. Zrozumiałam też, że nie chce żyć tak jak inni, którzy upatrują szczęście w rzeczach materialnych, ale że największą wartością jest to, co mogę dać od siebie innym.