Bezdomny to skarb

W kwietniu 2018 roku na pragnienie o pomaganiu bezdomnym usłyszałem takie zdanie: Czwartek, godz. 19: 30 wspólnota z Poznania robi kanapki i jedzie na dworzec. Tyle wystarczyło, by kolejnego czwartku pojawić się w kaplicy wspólnoty Sant’ Egidio, która działa w ponad 70 krajach, gromadzi mężczyzn i kobiety w każdym wieku, których jednoczą więzi braterstwa, słuchanie Ewangelii i dobrowolne i bezinteresowne zaangażowanie na rzecz ubogich i pokoju.

Oprócz czwartkowych spotkań organizujemy, co roku modlitwy za uchodźców, mszę świętą za zmarłych bezdomnych a punktem kulminacyjnym jest Obiad Bożonarodzeniowy 25 grudnia, bo wtedy ubodzy czują się najbardziej samotni.

Tego, co robię od 2 lat nie nazywam pomaganiem, ale spotkaniem z ubogimi. Posiłek i ciepły napój są tylko pretekstem do rozmowy i budowania relacji. Jednym z kluczowym elementów spotkania, jest poznanie imienia drugiej osoby, bo ono sprawia, że mam do czynienia z kimś, a nie bezosobową materią. Poznanie imienia przywraca godność człowiekowi, to piękne poznać czyjeś imię, a wyobraźmy sobie, że niekiedy oni nie słyszą nawet swojego imienia, bo nikt z nimi nie rozmawia!

Warto też dodać, że nie robię tego wszystkiego sam, to wspólnota, to my, a nie ja, to wspólna modlitwa, aby potem wspólnie wyjść do bezdomnych przyjaciół, bo tak ich właśnie nazywamy. Okazuje się, że poprzez bycie dla nich, wytrwale, co tydzień – bo jesteśmy praktycznie, co tydzień – oni się zmieniają, znów wierzą, że mają dla kogo żyć, ufają i otwierają się, a przy tym zmieniają mnie (nas). Podam przykład: Pierwsze moje spotkanie na dworcu, prawie 2 lata temu, poznaję Mirka, który krótko był na ulicy, bardzo zrozpaczony, nie wiedział jak sobie poradzić. Słucham jego historii, o tym, że jest kucharzem, i że pracował w różnych restauracjach, ale coś poszło nie tak. Pod koniec spotkania na dworcu, modlimy się wspólnie modlitwą Ojcze Nasz i nagle na środek wychodzi Mirek, który aktem desperacji prosi o nocleg i pomoc. Okazuje się, że siostry Miłosierdzia, które czasem przychodzą z nami na dworzec, go przygarnęły na noc. Dla mnie to była niesamowita radość, że udało się mu pomóc, bo z nim rozmawiałem, znałem po części jego historię. To jest właśnie miłość. To jest czysta ewangelia!

To, co mnie fascynuje w czwartkowych spotkaniach z bezdomnymi to możliwość bycia sobą, bez zbędnego kręcenia i udawania kogoś, kim nie jestem, choć czasem i tak się zdarza. To ubodzy uczą nas tej szczerości i prostoty, a także otwartości. Nigdy nie wiesz, co może cię spotkać w danym tygodniu, sytuacje są przeróżne, problemy, trudności, ciężkie rozmowy, ale i chwile radosne. To jest zachwycające, że Ci potrzebujący potrafią się jeszcze uśmiechać i to czasem bardziej niż my. Kiedy pomyślę o tym, że po spotkaniu, Oni będą martwić się o to, czy będzie im ciepło, czy ochrona z dworca ich nie wyrzuci, czy będą mogli przejechać całą trasę autobusu by, choć trochę się ogrzać, ja w tym momencie jestem wdzięczny za to, co mam.

Wiele osób uważa, że sami sobie są winni, powinni się ruszyć do pracy, a nie żywić się z innych osób i w niektórych przypadkach to jest prawda. Jednak w wielu przypadkach, przyszedł kryzys lub ciężka sytuacja w życiu, z którą nie byli w stanie poradzić lub nie było drugiej osoby, by pomogła i towarzyszyła. Przychodzi rezygnacja lub nawet depresja. Długotrwałą bezdomność można nazwać głęboką depresją. Spotkania z nimi uczą wrażliwości na człowieka i jego godność, pomimo wszystko, a tam gdzie mamy do czynienia z człowiekiem potrzeba najwyższej uwagi i zrozumienia.

Bezdomny to skarb, bo to w nim właśnie przychodzi ubogi Jezus, niemający miejsca w gospodzie i ten sam uciekający do Egiptu. Także Ten, który mówi: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.” (Sebastian)

(fot. 2,3,5 – Aleksandra Walas, fot. 1 – Leszek Zygmunt, fot. 4 – Marcelina Gorzelana)

Afryka… inny świat, ale ten sam Bóg!

Mam na imię Asia i mam 24 lata. Ostatnie 3 miesiące 2019 roku spędziłam w jednej z zambijskich wiosek w buszu. Pragnienie misji w Afryce rodziło się we mnie przez kilka lat i w końcu nadszedł odpowiedni moment, by zrobić krok w tym kierunku. Od początku Pan Bóg uczył mnie bardzo pokory i na każdym kroku pokazywał, że mam zrezygnować ze swoich pomysłów i zaufać Jemu. Wraz z koleżanką Magdą zaczęłyśmy przygotowywać się do misji o charakterze medycznym, gdyż z zawodu jesteśmy położnymi. I kiedy większość rzeczy było już dogadane, Pan Bóg zmienił nasze plany. Postawił na naszej drodze Księdza Pawła, misjonarza z Zambii, który zaproponował nam przyjazd na jego placówkę i poprowadzenie warsztatów dla tzw. ‘marriage animators’, czyli małżeństw, które prowadzą kursy przedmałżeńskie w parafii. Choć właśnie kończyłyśmy drugi kierunek studiów – Nauki o Rodzinie – miałyśmy wiele obaw i dałyśmy sobie czas na przemyślenie i przemodlenie sprawy. Każdego dnia Pan Bóg w sposób bardzo konkretny utwierdzał mnie w tym, że powinnam podjąć wyzwanie. Aż w końcu po kilku dniach pomyślałam „Panie Boże, jeśli taka Twoja wola to ok, będę Twoim maluczkim narzędziem, ale musisz pamiętać o moich brakach i niedoskonałościach, bo bez Twojej łaski to wszystko nie ma sensu”.

Na miejscu naszym zadaniem było poprowadzenie 2 – częściowych warsztatów ze szczególnym poświęceniem uwagi na naukę Naturalnych Metod Planowania Rodziny, a następnie monitorowanie i współprowadzenie kursów w 4 podstacjach przez 5 tygodni. Oczywiście w międzyczasie miałyśmy mnóstwo mniejszych codziennych misji. Czasami bywało też tak, że część niedzieli, którą miałyśmy przeznaczoną na odpoczynek, spędzałyśmy  z dzieciakami z parafii, które były przeszczęśliwe, że chcemy razem z nimi potańczyć i po prostu z nimi pobyć.

Zambijska rzeczywistość od początku mnie urzekła. Doświadczyłam tam tak niesamowitej życzliwości, że nawet ciężko to ubrać w słowa. W jednym z pierwszych dni ksiądz przedstawił nas jednej z par animatorów z parafii. Było to dla mnie niezwykle wzruszające, kiedy usłyszałyśmy, że czekali na nas i nie mogli się doczekać naszego przyjazdu. To utwierdzało mnie, że jestem we właściwym miejscu. Podobnie każdy spacer po wiosce polegał na przywitaniu się z każdą mijaną osobą i odpowiedzeniu na pytanie „How are you?” albo „Mauka błandżi” a czasami nawet dłuższych rozmowach. Ciężko opisać jak trudno było mi wyjechać z Zambii, ale jednocześnie miałam w sobie jakiś dziwny spokój i poczucie, że nie stoję po raz ostatni na zambijskiej ziemi.

Czas spędzony w Zambii był też dla mnie czasem przewartościowania swojego życia. Zrozumiałam, że nie trzeba mieć wiele, by być szczęśliwym. W Zambii spotkałam prawdziwie szczęśliwych ludzi. Choć żyją bardzo skromnie, czasami w domkach z gałązek albo brakuje im pieniędzy na jedzenie, są bardzo radośni, bo mają siebie i potrafią doceniać drobne rzeczy. Po powrocie z Zambii pomyślałam sobie „Jaki ten nasz świat jest bogaty, niczego nam nie brakuje, a jednak czy jesteśmy szczęśliwi? Często zabiegani, zapracowani, by móc kupić nowy telefon czy samochód. Praca, sen, praca. A kiedy czas na relacje, dla najbliższych. Czy my w dążeniu do lepszego świata nie zatraciliśmy siebie?”. Ta refleksja towarzyszy mi do dziś.

Zambia była też dla mnie lekcją pokory. I nie chodzi nawet o różne codzienne sytuacje, które nas tego uczyły, a wynikały zazwyczaj z różnic kulturowych. Ale przede wszystkim zrozumiałam, że my często sami sobie komplikujemy życie, że stwarzamy problemy tam, gdzie ich nie ma, że mamy do siebie pretensje o rzeczy totalnie bez sensu. Uczyłam się też pokory względem Pana Boga. Na misjach normalne jest, że przychodzą momenty kryzysowe, kiedy cała praca i posługa wydaje się bez sensu i człowiek myśli, że nie ma nic, czym mógłby się podzielić z drugą osobą. Na szczęście Pan Bóg wtedy swoimi sposobami potrafił mnie przekonać, że jestem tu dla Niego i mam Mu zaufać.  Szczególnie zaskakiwał mnie, kiedy pokazywał mi, że jak współpracuję z Nim, to możemy góry przenosić i np. udawało mi się wytłumaczyć coś, co przekraczało poza moje umiejętności językowe.

Zambia zweryfikowała też troszkę moje spojrzenie na misje. Zawsze wydawało mi się, że to misjonarze czy wolontariusze jeżdżą w świat dawać ludziom Pana Boga, a Zambia okazała się dużą lekcją dla mnie. Choć wiara tam jest jeszcze bardzo krucha i bardzo prosta, jednocześnie jest też spontaniczna i obecna w codzienności. W czasie Eucharystii ludzie głośno śpiewają przy akompaniamencie bębnów, tańczą, chwalą Pana Boga i są w tym wszystkim bardzo naturalni. Na większości sklepów widnieją napisy o charakterze religijnym np. „No Jesus, no life”, a ludzie chodzą w ubraniach wykonanych z cziteng (materiałów afrykańskich) z wizerunkami Świętej Rodziny, Świętych czy nawet papieża albo biskupa. Mam wrażenie, że wraz z postępem cywilizacji, nowoczesnością nasza wiara bardzo traci, staje się sprawą prywatną, a wyrażanie jej publicznie nie jest normą. W Polsce bardzo brakuje mi takiej wiary, której mogłam doświadczyć w Zambii.

Jestem wdzięczna Panu Bogu, że zasiał w moje serce pragnienie misyjne i utwierdził w przekonaniu, że „nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych”. Misje w Zambii były dla mnie niezwykłym doświadczeniem, które zmieniło moje spojrzenie na moje życie. Zobaczyłam, że warto słuchać swojego serca, a nie podążać za oczekiwaniami innych. Zrozumiałam też, że nie chce żyć tak jak inni, którzy upatrują szczęście w rzeczach materialnych, ale że największą wartością jest to, co mogę dać od siebie innym.

Wolontariat misyjny w Weluli w Indonezji

Mam na imię Justyna i w sierpniu 2019 roku wyjechałam na miesięczne doświadczenie misyjne do Indonezji, a dokładnie do wioski położonej w rejonie górskim- Weluli. Było to niesamowite doświadczenie Boga i drugiego człowieka. Jeszcze przed wyjazdem, gdy dzieliłam się swoim pragnieniem bycia wolontariuszem misyjnym wiedziałam, że będzie to piękny czas. Czas wychodzenia poza swoje granice komfortu, czas dawania siebie drugiemu człowiekowi, ale również czego doświadczyłam najbardziej, czas niezwykłego umocnienia w wierze.

Może na początek jak to wszystko się zaczęło. Do wyjazdu przygotowywaliśmy się pół roku. Nasze spotkania zaczęły się 26 stycznia 2019 i spotykaliśmy się raz w miesiącu do czerwca. Każdy z nas był odpowiedzialny za coś innego. Jedni za spotkania w parafiach, inni za robienie różańców misyjnych, a jeszcze inni za zorganizowanie banerów, koszulek czy ulotek. I tak minęło pół roku. Ostatecznie do Indonezji wyjechało nas 8 osób- 6 osób świeckich, jedna siostra zakonna (misjonarka klaretynka) i ksiądz diecezjalny. Każdy z nas z racji swojego wykształcenia
i zdolności miał powierzone inne zadania. Ja z moją koleżanką byłyśmy odpowiedzialne za tzw. sekcję pedagogiczną. Rano chodziłyśmy do szkoły (gimnazjum lub liceum) tam prowadziłyśmy zajęcia na temat higieny i spędzaliśmy czas
z młodzieżą na zabawie. Po południu natomiast prowadziłyśmy zajęcia z dziećmi
z oratorium, które jest prowadzone przez Siostry. Dwie kolejne dziewczyny odpowiedzialne były za warsztaty muzyczne. One również chodziły do szkoły
i wspólnie z uczniami przygotowywali pieśni na wieczorne uwielbienie, które miało miejsce pod koniec naszego pobytu w Weluli. Natomiast jedna dziewczyna prowadziła warsztaty plastyczne, które również odbywały się w szkole, jak i w oratorium.

Tak wyglądał nasz tydzień od poniedziałku do piątku. Natomiast w sobotę razem z Siostrami odwiedzałyśmy chorych. W Indonezji jest inaczej niż w Polsce. To Siostry raz w tygodniu chodzą do chorych i udzielają im Komunii świętej. Sobota była również czasem na porządki w domu i zrobienie ewentualnego prania.
Niedziela była dniem wolnym, dniem odpoczynku. Rano szliśmy na Mszę świętą do kościoła parafialnego, bo codziennie Msza święta była w kaplicy u Sióstr. Po południu natomiast szliśmy np. nad wodospad, czy w góry. Ten czas był nam bardzo potrzebny, aby naładować akumulatory na kolejny tydzień.

Jak dla mnie było to zdecydowanie za krótko, bo tak naprawdę, gdy dopiero poznało się wspólnotę, jej zwyczaje, ludzi, którzy tam mieszkają, nawiązało się jakieś relacje trzeba było już wyjeżdżać. Co nie zmienia faktu, że był to idealny czas, aby rozbudzić pragnienie do bardziej intensywnej działalności misyjnej i oczywiście do powrotu. Bo przecież każdy z nas na mocy Chrztu świętego jest powołany do tego, by być misjonarzem.

         Bardzo dziękuję Panu Bogu za tą łaskę, że mogłam tego wszystkiego doświadczyć, że dzięki temu bardziej poznałam siebie, swoje możliwości ale
i ograniczenia. Za to, że mogłam też doświadczyć Jego działania, zobaczyć, że wszystko, co dzieje się w życiu jest Jego wolą. Cały czas tego wolontariatu to były lekcje ufności, które niesamowicie przemieniły moje serce. Dlatego kiedy ktoś mnie pyta, co mi dał ten wolontariat to zawsze odpowiadam, że zmieniłam patrzenie na siebie i na to co mnie otacza. Jestem bardziej wdzięczna za to co mam, czym mnie Pan Bóg każdego dnia obdarowuję. Codziennie staram się ufać w Jego plan na moje życie. Nigdy nie żałowałam tego wyjazdu i zawsze mówię, NIE BÓJ SIĘ ZARYZYKOWAĆ!  (Justyna)

Bliżej Boga, znak, wiara

DZIĘKI TAIZE JESTEM JESZCZE BLIŻEJ BOGA

TAIZE, było dla mnie cudownym nowym doświadczeniem, nigdy wcześniej nie brałem udziału w takiej „imprezie religijnej”. Usłyszałem o niej pierwszy raz od mojej dziewczyny, która zaproponowała mi uczestnictwo. Zgodziłem się bez większego zastanowienia oraz bez wiedzy, na co się zgadzam. Początkowo po zapoznaniu się z tematyką oraz po zgłębieniu informacji na temat imprezy, na jaką mam się udać pojawiły się we mnie pewne obawy czy ta impreza jest dla mnie. Nigdy w życiu nie podejrzewałem, że zakocham się w Taize. Doświadczenie, jakie wyniosłem z tej imprezy zbliżyło mnie do Boga i do „społeczności religijnej”. Poczułem się członkiem ogromnej rodziny i ogromną radość a także satysfakcję z tego, że do niej należę i mogę być członkiem czegoś większego, czegoś wyjątkowego. Mam w planach dalsze uczestnictwo i chęć nazywania tej „społeczności religijnej” rodziną. Pokochałem Spotkania Taize i chcę dalej w nich uczestniczyć. Z dumą oznajmiam znajomym, że brałem udział w Taize, opowiadam o super osobach, jakie poznałem oraz o nowych znajomych z różnych stron świata i Polski (pokochałam znajomych z Węgier). Decyzja na pojechanie na Taize do Wrocławia była jedną z najlepszych decyzji w 2019 roku. Dzięki Taize jestem jeszcze bliżej Boga  (Michał, 23 lata)

ZAPATRZ SIĘ I ZAKOCHAJ SIĘ W TYM ZNA

Czas Europejskiego spotkania Młodych Taize we Wrocławiu, był dla mnie ogromnym darem a jednocześnie zadaniem. Czas, w którym doświadczyłam, co oznacza słowo wspólnota, wspólnota ludzi, dla których bariera językowa nie jest powodem do tego by się nie zjednoczyć wokół wspólnego celu, którym jest Jezus Chrystus, tak bardzo obecny w symbolu krzyża. Otwartość ludzkich serc na słowa Jezusa, otwartość dłoni na potrzeby drugiego brata, bezinteresowność, otwartość siebie nawzajem była dla mnie ogromnym zaskoczeniem w świecie, który cały czas jest pokazywany światem pieniądza, egoizmu i kariery za wszelką cenę, gdzie nie ma miejsca na wartości, na Boga i szacunki dla człowieka. Bardzo urzekła mnie forma modlitwy w duchu Taize, tzn. kanonami. Można nie znać melodii, tekstu a po dwóch powtórzeniach serce i usta już same śpiewają i z tysiącami pielgrzymów chwalą Pana Boga. Modlitwa kanonami pozwoliła mi się wewnętrznie wyciszyć, wejść całkowicie to, co śpiewam i zapatrzeć się w ikonę i krzyż Taize. W tłumie ludzi Pan Bóg z Krzyża mówił do serduszka „zapatrz się i zakochaj się w tym znaku”, co bardzo dało mi do myślenia i powracało na modlitwie, że w tym znaku jest zbawienie.  Wspólna modlitwa o pokój na świecie z pewnością będzie wysłuchana, ale myślę i wiem też z rozmów z innymi wiem, że ta modlitwa wlewała pokój w ich serca. „Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Moje imię, tam jestem pośród nich” (Mt 18,20) – tak bym jednym zdaniem podsumowała czas Taize, czas, w którym Pan Bóg działa przez drugiego człowieka dla drugiego człowieka nie zważając na kolor skóry, język czy narodowość.  Jeśli zastanawiałeś się kiedyś jak to jest spać u obcych Ci ludzi (nie tak obcy, bo bracia w wierze), jeść kolację w małym gronie 6 tysięcy ludzi, czy podróżować tramwajem, który jest z „gumy” to jedź na Taize. Do zobaczenia w Turynie!!! (Ania, 27 lat)

WIARA JEST ZE MNĄ OD POCZĄTKU

Kiedy dowiedziałam się, że spotkanie odbędzie się we Wrocławiu, wiedziałam, że tam przybędę. Jednak przed samym wyjazdem miałam wątpliwości. To było moje pierwsze Europejskie spotkanie i nie wiedziałam, czego się spodziewać. Moje obawy były niepotrzebne. Śpiewy, wspólnota i uświadomienie sobie, że wiara jest ze mną od początku okazały się bardzo budujące. “Zawsze w drodze, nigdy niewykorzenieni” hasło, które do mnie trafiło w 100%. Cieszę się, że rozpoczęłam nowy rok z Bogiem i we wspólnocie. Cudowne doświadczenie, które będę długo pamiętać. (Kasia, 20 lat)

Siła wiary, przełom, prostota, cisza, dobroć, muzyka

NOWA SIŁA I UTWIERDZENIE W WIERZE

Wyjazd na Europejskie Spotkanie Młodych pozwolił mi na nowo zrozumieć, czym jest wspólnota. Codzienny widok tysięcy młodych ludzi śpiewających i modlących się w imię jedynego Pana Jezusa Chrystusa napełniał mnie siłą i utwierdzał mnie w wierze. Czas przepełniony życzliwością, spotykaną na każdym kroku w postaci ludzi pomagających znaleźć drogę powrotną na nocleg bądź rozdających prowiant na kolejny dzień. Modlitwa kanonami Taizé umożliwiała głęboką medytację i spokój, który zarazem był przepełniony wewnętrzną radością i uwielbieniem Boga. W trakcie całego dnia ESM umożliwiało różnorodne spędzanie czasu – od modlitw w wielu miejscach, przez wspólne posiłki, po spędzenia czasu z Bogiem to zdecydowanie dobrze zagospodarowane 5 dni, które będę chciała powtórzyć za rok! (Marta, 20 lat)

PRZEŁOM

Taizé we Wrocławiu to dla mnie czas pewnego rodzaju przełomu. Mimo że na początku trudno było mi zaangażować się duchowo w to wydarzenie, Bóg znalazł sposób by do mnie dotrzeć i zrobił to poprzez drugiego człowieka. Po raz kolejny przypomniał mi, że aby Go zobaczyć, wystarczy spojrzeć z miłością na drugą osobę. Będę wspominać Taizé jako czas prawdziwego spotkania, budowania i naprawiania relacji, a także głębszego poznania siebie i przełamywania barier. (Dorota, 20 lat)

PROSTOTA

Jadąc na Taize nie wiedziałam czego się spodziewać. Wcześniej wiele razy uczestniczyłam w różnych wyjazdach religijnych i rekolekcjach, ale duchowość Taize nie była mi znana. Jedno słowo, które było dla mnie kluczowe podczas tego wydarzenia to “prostota”. Siła tego wydarzenia to właśnie połączenie nowoczesnego podejścia do życia: minimalizmu, dbałości o środowisko i tolerancji religijnej z tradycją, czyli chrześcijańskimi korzeniami. W tym połączeniu tradycji i nowoczesności widzę przyszłość dla wielu młodych ludzi w Kościele, także dla siebie. (Ania, 22 lata)

CZAS NA CISZĘ

Przygoda z Taize zaczęła się od podróży pociągiem. Wcześnie rano spotkaliśmy się na stacji w Skierniewicach, żeby razem ruszyć na podbój Wrocławia. Okazało się, że nie będziemy jechać wcześniej zaplanowanym pociągiem, przez co zrobiło się trochę problemów z miejscami, ale nasi opiekunowie szybko rozwiązali ten problem i po chwili wszyscy siedzieli na miejscach. Podczas samej podróży (przynajmniej w moim przedziale) towarzyszyły radosne śpiewy przeplatane drzemkami. ‌Pierwszego dnia musieliśmy dojechać do hali stulecia, żeby się zarejestrować, na szczęście przez wielki tłum ludzi kilka osób z grupy nie dostało się do wyczekiwanego tramwaju, dzięki czemu mieliśmy małą przygodę z McDonaldem, kiedy reszta czekała w kolejce. Po odebraniu niezbędnych worków, które potem robiły mega wrażenie, kiedy większość ludzi we Wrocławiu miało je na swoich plecach i szybkich instrukcjach udaliśmy się do naszego miejsca spoczynku. Mieszkaliśmy u Ojców Oblatów. Co to byli za niesamowici ludzie! Największe wrażenie zrobił na mnie starszy ksiądz zajmujący się posługą w więzieniu. Podczas koncertu rapowego, w którym wzięli udział byli i obecni więźniowie, myślę, że nie jednej osobie udało się uronić łzę. Chłopaki w swoich piosenkach opowiadali o życiu, jakie wiedli wcześniej oraz o tym jak chcą żyć teraz. To było dla mnie coś niesamowitego. W modlitwach podobała mi się ich prostota oraz czas na ciszę. Samo spotkanie oraz modlitwa z ludźmi z całej Europy była ciekawym przeżyciem. Niestety z powodu intensywności oraz niewyspania nie byłem w stanie skupić się do końca na modlitwach i zdarzało mi się zasnąć. Wieże jednak, że nawet wtedy ten czas był piękny i podobał się Bogu. Jedną z rzeczy, których niektórym brakowało podczas modlitwy to obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Na szczęście nie było problemu z codzienną Mszą świętą dla zainteresowanych. Codziennie wieczorem dostawaliśmy kolację, w której mogliśmy liczyć na kopytka czy pierogi . Oprócz tego codziennie wydawany był prowiant na kolejny dzień, więc ciężko było chodzić głodnym dokładając do tego jakąś swoją przekąskę np. w McDonald ‘s. Samo wydawanie posiłków było niesamowite i bardzo zorganizowane. Nagle do sali wchodził tłum około 15 tys. ludzi i każdy dostawał jedzenie. Do tego uśmiech wolontariuszy podczas swojej pracy, był super widokiem. Nie zabrakło chwili dla pożartowania, kiedy osoba wydająca herbatę krzyczała hasła “Taize tea for free” lub “Ekumeniczna herbata dla siostry i brata”. Co ciekawego do tej reklamowanej herbaty były największe kolejki. Fajnym momentem było wspólne śpiewanie kolęd, czy innych piosenek podczas jazdy tramwajem.
‌Zwieńczeniem niech będzie moja rozmowa z młodym czarnoskórym chłopakiem, która wyglądała tak:

‌On – Hi how are you
‌Ja – I’m fine, and you?
‌On – If you are fine, I’m fine too.

 (Kuba , 22 lata)

DOBROĆ LUDZI

Jeszcze miesiąc temu do końca nie wiedziałem co to jest Europejskie Spotkanie Młodych -Taize we Wrocławiu. Na Taize znalazłem się zupełnie przypadkiem, z ciekawości. Jeśli miałbym opowiedzieć swoimi słowami, czym tak naprawdę było to wydarzenie – to na pewno wielką wspólnotą młodych ludzi, która ma zbliżone wartości moralne i przyjechała w tym samym celu, tzn. modlitwy o pokój. Jest to także możliwość spotkania bardzo wielu życzliwych osób z całej Europy, zaczynając od goszczących rodzin i parafii, wszystkich pielgrzymów, do osób duchownych i zakonnych. Mamy możliwość nawiązania nowych znajomości, rozmowy o tym jak wygląda wiara w innych krajach, modlitwy w ogromnej wielotysięcznej wspólnocie, a także zwiedzenia miasta, w którym jest spotkanie, gdyż, co roku odbywa się w innym miejscu. Wydarzeniem, które mnie najbardziej poruszyło była Msza św. dla Polaków w hali tysiąclecia przedostatniego dnia i homilia arcybiskupa Rysia. Podsumowując, na Taize czuć przede wszystkim dobroć ze strony wszystkich napotkanych osób. Taize po prostu warto odwiedzić i przeżyć je na własnej skórze. W świetle pędzącego świata i bezwartościowych rzeczy, warto postawić na Boga i wiarę, która przez wieki jest niezmienna i zawsze prowadzi do dobra. Na pewno na tym nie stracimy. (Kacper, 21 lat)

MUZYKA I ROZMOWA Z BOGIEM

To był mój pierwszy raz na spotkaniu Taize. Mniej więcej wiedziałam, czego mogłabym się spodziewać, ponieważ słyszałam wiele pozytywnych opinii na ten temat. To między innymi one mnie zachęciły do wybrania się na to wydarzenie. Uczestnictwo w spotkaniu Taize wywarło na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam śpiewanie w grupie, dlatego każda wieczorna modlitwa była dla mnie miłą okazją do spędzenia czasu na tym, co lubię – muzyce oraz rozmowie z Bogiem. Podobało mi się to, że był czas na modlitwę własną a pomimo to nie czuło się przesytu zbyt wieloma godzinami w Kościele. Na spotkaniu było wielu pozytywnych ludzi, z wielu krajów – rozmowa z nimi potrafiła wiele nauczyć. Organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Uczestnicy na każdym kroku czuli się zaopiekowani. Polecam wyjazd na spotkanie Taize każdemu i już się nie mogę doczekać kolejnego wyjazdu  (Zuzia, 21 lat)