Świadectwo powołania o. Piotra Laskowskiego OP
„Jak to się stało, że jesteś dominikaninem?” i tym podobne pytania zdarzyło mi się już wielokrotnie usłyszeć w czasie mojej, jak na razie 8-letniej, przygody bycia zakonnikiem. Zwykle to pytanie zadawane z zaskoczenia, przy okazji różnego rodzaju rozmów i spontanicznych spotkań. Co ciekawe, odpowiedzi mogą być różne. Różne, ale wszystkie prawdziwe. Powołanie, przynajmniej tak jak ja rozumiem to słowo i jak je przeżywam, to jest w sumie kwestia całego życia. I jak to z człowiekiem i jego życiem bywa – wielowarstwowa: jest to co na zewnątrz, jest to co w środku, są też kwestie najbardziej prywatne, to co było w życiu stale, i to co się rozwinęło.
W moim przypadku ta warstwa zewnętrzna jest stosunkowo prosta i nieskomplikowana. Dzięki mojej starszej siostrze, która jako studentka chodziła do dominikańskiego duszpasterstwa, trafiłem na liturgię Triduum Paschalnego – piękną, pełną śpiewów, rozbudowaną, a jednocześnie w najgłębszym sensie naturalną – wtedy wsiąkłem. Kiedy więc na modlitwie pojawiła się myśl o powołaniu kapłańskim, to wybór życia dominikańskiego był jedną z najbardziej oczywistych możliwości.
Wychowywałem się w katolickiej rodzinie i miałem tę rzadką i piękną – z perspektywy dorosłego człowieka to dopiero doceniam – możliwość, że modlitwy mogłem się uczyć od swojego taty. To wspaniały skarb na życie! Modliłem się więc od dzieciństwa (i to z takim nienazwanym przekonaniem, że to właśnie męska rzecz się modlić!), ale przełomowe okazało się doświadczenie Skautów Europy. Tam w czasie dorocznej pielgrzymki na Święty Krzyż doświadczyłem czegoś, co dziś mogę nazwać jedynie spotkaniem z Bogiem, który jest żywy i który jest Osobą. Od tego czasu modliłem się z Pismem Świętym regularnie, a po paru miesiącach zacząłem też regularne Eucharystie w tygodniu. I tak na pewnych rekolekcjach, też skautowych, pierwszy raz pojawiła się we mnie myśl, że Pan Bóg mnie powołuje do życia kapłańskiego. Była jakaś przekonująca, ale postanowiłem nic z nią na razie nie robić. Ostatecznie miałem wtedy tylko 17 lat. Jakiś czas później tak się stało, że zacząłem chodzić z dziewczyną. To jednak, może paradoksalnie, przyspieszyło moją decyzję. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że nieodpowiedzialne jest przedłużać taki związek, jeśli mam nierozwiązaną sprawę – czy chcę iść do zakonu. Dużo to kosztowało trudnego czasu na modlitwie, wątpliwości, pytań… Ostatecznie jednak coś się stało pewnego razu na mszy i postanowiłem zerwać związek i poważnie przymierzyć się do życia zakonnego. Trudna to była decyzja, był żal i też łzy, ale wiem teraz, że była to decyzja dobra.
Im bardziej poznawałem, przed wstąpieniem i w trakcie formacji, zakon dominikański, tym bardziej zachwycałem się, jak bardzo on do mnie pasuje i do tego co noszę w sercu. Lubię się uczyć i myśleć – a to zakon dla którego studia są bardzo ważne. Kocham ludzi – a to zakon posłany do głoszenia i taki, dla którego niesamowicie ważne jest budowanie wspólnoty. Chcę się modlić – a św. Dominik był człowiekiem żarliwej modlitwy i to też zostawił swoim braciom. Chciałbym się dzielić tym, co dla mnie najważniejsze i najgłębsze – a to zakon, którego hasłem jest: „kontempluj i owoce tej kontemplacji przekazuj innym”. Chciałbym być naraz człowiekiem bożym (odważmy się na szaleństwo! Przyjacielem Pana Boga), a przy tym – normalnym, mówiącym normalnym językiem, mającym swoje hobby i zainteresowania. I to też wydaje się jakieś bliskie dominikańskim sercom.
Będąc już po ślubach wieczystych i święceniach, gdy Kościół już swoim rozeznaniem potwierdził, że to właśnie jest moje życiowe powołanie, tym bardziej widzę i zaczynam doceniać jak wiele elementów mojego życia i mojej osobowości przygotowywało mnie do tego bym był dominikaninem. Skauting rozbudził we mnie pragnienie przygody – bez tego nie odważyłbym się zostać zakonnikiem. Od dzieciństwa uwielbiałem fantastykę – i choć bywają katolicy, którzy widzą tym zagrożenie duchowe, ja jestem przekonany, że to też przygotowywało mnie na życie modlitewne i zakonne – przez rozbudzenie wrażliwości na to, co niecodzienne, niewidoczne, niezwykłe, na wartości takie jak bohaterstwo i poświęcenie. Modlitwa od dzieciństwa – o tym już wspominałem. Choć w pierwszych latach życia zakonnego myślałem o nim głównie jako czymś, do czego Pan Bóg mnie wzywa, to z biegiem lat coraz głębiej odkrywałem, że jest to jednocześnie coś, za czym z najgłębszych części siebie najbardziej tęsknię i czego najbardziej bym chciał. Najbardziej „moja” droga życia na ziemi. Tak bardzo „moja”, że aż czasem ciężko mi uwierzyć, że coś takiego istnieje. Ale istnieje i za to mogę być naszemu dobremu Bogu wdzięczny. Może jednak warto dodać, choć nie będę się tu wdawał w szczegóły, że to wszystko oczywiście nie wyklucza tego, że nieraz mi trudno, smutno i żal tego, co zostawiłem i stale muszę zostawiać.
Na zakończenie chciałbym wspomnieć jeszcze o pewnym fundamentalnym elemencie mojego powołania: Eucharystii. Jak wspominałem, gdzieś w latach licealnych zacząłem chodzić na mszę w tygodniu i szybko stał się to dla mnie żelazny i najważniejszy punkt dnia. Po pierwszych dwóch–trzech latach ożywienia minęły emocjonalne uniesienia. Zwłaszcza teraz, gdy mam na Mszy tak dużo do zrobienia, często to właśnie te techniczno-zadaniowe sprawy dominują moją świadomość w jej trakcie. Jednocześnie gdzieś w głębi serca noszę głębokie przekonanie, że to właśnie tam bije serce i źródło mojego powołania. Żeby użyć technicznego porównania, jestem pewien, że jest ona czymś jakby podłączeniem się do ładowania. Bez niej szybko moje serce i powołanie straciło by energię. Ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie, powiedział Pan Jezus, i choć nie jestem w stanie wytłumaczyć na czym opieram swoje przekonanie, to te słowa przeżywam bardzo osobiście.