W kwietniu 2018 roku na pragnienie o pomaganiu bezdomnym usłyszałem takie zdanie: Czwartek, godz. 19: 30 wspólnota z Poznania robi kanapki i jedzie na dworzec. Tyle wystarczyło, by kolejnego czwartku pojawić się w kaplicy wspólnoty Sant’ Egidio, która działa w ponad 70 krajach, gromadzi mężczyzn i kobiety w każdym wieku, których jednoczą więzi braterstwa, słuchanie Ewangelii i dobrowolne i bezinteresowne zaangażowanie na rzecz ubogich i pokoju.
Oprócz czwartkowych spotkań organizujemy, co roku modlitwy za uchodźców, mszę świętą za zmarłych bezdomnych a punktem kulminacyjnym jest Obiad Bożonarodzeniowy 25 grudnia, bo wtedy ubodzy czują się najbardziej samotni.
Tego, co robię od 2 lat nie nazywam pomaganiem, ale spotkaniem z ubogimi. Posiłek i ciepły napój są tylko pretekstem do rozmowy i budowania relacji. Jednym z kluczowym elementów spotkania, jest poznanie imienia drugiej osoby, bo ono sprawia, że mam do czynienia z kimś, a nie bezosobową materią. Poznanie imienia przywraca godność człowiekowi, to piękne poznać czyjeś imię, a wyobraźmy sobie, że niekiedy oni nie słyszą nawet swojego imienia, bo nikt z nimi nie rozmawia!
Warto też dodać, że nie robię tego wszystkiego sam, to wspólnota, to my, a nie ja, to wspólna modlitwa, aby potem wspólnie wyjść do bezdomnych przyjaciół, bo tak ich właśnie nazywamy. Okazuje się, że poprzez bycie dla nich, wytrwale, co tydzień – bo jesteśmy praktycznie, co tydzień – oni się zmieniają, znów wierzą, że mają dla kogo żyć, ufają i otwierają się, a przy tym zmieniają mnie (nas). Podam przykład: Pierwsze moje spotkanie na dworcu, prawie 2 lata temu, poznaję Mirka, który krótko był na ulicy, bardzo zrozpaczony, nie wiedział jak sobie poradzić. Słucham jego historii, o tym, że jest kucharzem, i że pracował w różnych restauracjach, ale coś poszło nie tak. Pod koniec spotkania na dworcu, modlimy się wspólnie modlitwą Ojcze Nasz i nagle na środek wychodzi Mirek, który aktem desperacji prosi o nocleg i pomoc. Okazuje się, że siostry Miłosierdzia, które czasem przychodzą z nami na dworzec, go przygarnęły na noc. Dla mnie to była niesamowita radość, że udało się mu pomóc, bo z nim rozmawiałem, znałem po części jego historię. To jest właśnie miłość. To jest czysta ewangelia!
To, co mnie fascynuje w czwartkowych
spotkaniach z bezdomnymi to możliwość bycia sobą, bez zbędnego kręcenia i
udawania kogoś, kim nie jestem, choć czasem i tak się zdarza. To ubodzy uczą
nas tej szczerości i prostoty, a także otwartości. Nigdy nie wiesz, co może cię
spotkać w danym tygodniu, sytuacje są przeróżne, problemy, trudności, ciężkie
rozmowy, ale i chwile radosne. To jest zachwycające, że Ci potrzebujący
potrafią się jeszcze uśmiechać i to czasem bardziej niż my. Kiedy pomyślę o
tym, że po spotkaniu, Oni będą martwić się o to, czy będzie im ciepło, czy
ochrona z dworca ich nie wyrzuci, czy będą mogli przejechać całą trasę autobusu
by, choć trochę się ogrzać, ja w tym momencie jestem wdzięczny za to, co mam.
Wiele osób uważa, że sami sobie są winni, powinni się ruszyć do pracy, a nie żywić się z innych osób i w niektórych przypadkach to jest prawda. Jednak w wielu przypadkach, przyszedł kryzys lub ciężka sytuacja w życiu, z którą nie byli w stanie poradzić lub nie było drugiej osoby, by pomogła i towarzyszyła. Przychodzi rezygnacja lub nawet depresja. Długotrwałą bezdomność można nazwać głęboką depresją. Spotkania z nimi uczą wrażliwości na człowieka i jego godność, pomimo wszystko, a tam gdzie mamy do czynienia z człowiekiem potrzeba najwyższej uwagi i zrozumienia.
Bezdomny to skarb, bo to w nim właśnie
przychodzi ubogi Jezus, niemający miejsca w gospodzie i ten sam uciekający do
Egiptu. Także Ten, który mówi: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci
moich najmniejszych, Mnieście uczynili.” (Sebastian)
Mam na imię Asia i mam 24 lata. Ostatnie 3 miesiące 2019 roku
spędziłam w jednej z zambijskich wiosek w buszu. Pragnienie misji w Afryce
rodziło się we mnie przez kilka lat i w końcu nadszedł odpowiedni moment, by
zrobić krok w tym kierunku. Od początku Pan Bóg uczył mnie bardzo pokory i na
każdym kroku pokazywał, że mam zrezygnować ze swoich pomysłów i zaufać Jemu.
Wraz z koleżanką Magdą zaczęłyśmy przygotowywać się do misji o charakterze
medycznym, gdyż z zawodu jesteśmy położnymi. I kiedy większość rzeczy było już
dogadane, Pan Bóg zmienił nasze plany. Postawił na naszej drodze Księdza Pawła,
misjonarza z Zambii, który zaproponował nam przyjazd na jego placówkę i
poprowadzenie warsztatów dla tzw. ‘marriage animators’, czyli małżeństw, które
prowadzą kursy przedmałżeńskie w parafii. Choć właśnie kończyłyśmy drugi
kierunek studiów – Nauki o Rodzinie – miałyśmy wiele obaw i dałyśmy sobie czas
na przemyślenie i przemodlenie sprawy. Każdego dnia Pan Bóg w sposób bardzo
konkretny utwierdzał mnie w tym, że powinnam podjąć wyzwanie. Aż w końcu po
kilku dniach pomyślałam „Panie Boże, jeśli taka Twoja wola to ok, będę Twoim
maluczkim narzędziem, ale musisz pamiętać o moich brakach i niedoskonałościach,
bo bez Twojej łaski to wszystko nie ma sensu”.
Na miejscu naszym zadaniem było poprowadzenie 2 – częściowych
warsztatów ze szczególnym poświęceniem uwagi na naukę Naturalnych Metod
Planowania Rodziny, a następnie monitorowanie i współprowadzenie kursów w 4
podstacjach przez 5 tygodni. Oczywiście w międzyczasie miałyśmy mnóstwo
mniejszych codziennych misji. Czasami bywało też tak, że część niedzieli, którą
miałyśmy przeznaczoną na odpoczynek, spędzałyśmy z dzieciakami z parafii, które były
przeszczęśliwe, że chcemy razem z nimi potańczyć i po prostu z nimi pobyć.
Zambijska rzeczywistość od początku mnie urzekła.
Doświadczyłam tam tak niesamowitej życzliwości, że nawet ciężko to ubrać w
słowa. W jednym z pierwszych dni ksiądz przedstawił nas jednej z par animatorów
z parafii. Było to dla mnie niezwykle wzruszające, kiedy usłyszałyśmy, że
czekali na nas i nie mogli się doczekać naszego przyjazdu. To utwierdzało mnie,
że jestem we właściwym miejscu. Podobnie każdy spacer po wiosce polegał na
przywitaniu się z każdą mijaną osobą i odpowiedzeniu na pytanie „How are you?”
albo „Mauka błandżi” a czasami nawet dłuższych rozmowach. Ciężko opisać jak trudno
było mi wyjechać z Zambii, ale jednocześnie miałam w sobie jakiś dziwny spokój
i poczucie, że nie stoję po raz ostatni na zambijskiej ziemi.
Czas spędzony w Zambii był też dla mnie czasem przewartościowania swojego życia. Zrozumiałam, że nie trzeba mieć wiele, by być szczęśliwym. W Zambii spotkałam prawdziwie szczęśliwych ludzi. Choć żyją bardzo skromnie, czasami w domkach z gałązek albo brakuje im pieniędzy na jedzenie, są bardzo radośni, bo mają siebie i potrafią doceniać drobne rzeczy. Po powrocie z Zambii pomyślałam sobie „Jaki ten nasz świat jest bogaty, niczego nam nie brakuje, a jednak czy jesteśmy szczęśliwi? Często zabiegani, zapracowani, by móc kupić nowy telefon czy samochód. Praca, sen, praca. A kiedy czas na relacje, dla najbliższych. Czy my w dążeniu do lepszego świata nie zatraciliśmy siebie?”. Ta refleksja towarzyszy mi do dziś.
Zambia była też dla mnie lekcją pokory. I nie chodzi nawet o różne codzienne sytuacje, które nas tego uczyły, a wynikały zazwyczaj z różnic kulturowych. Ale przede wszystkim zrozumiałam, że my często sami sobie komplikujemy życie, że stwarzamy problemy tam, gdzie ich nie ma, że mamy do siebie pretensje o rzeczy totalnie bez sensu. Uczyłam się też pokory względem Pana Boga. Na misjach normalne jest, że przychodzą momenty kryzysowe, kiedy cała praca i posługa wydaje się bez sensu i człowiek myśli, że nie ma nic, czym mógłby się podzielić z drugą osobą. Na szczęście Pan Bóg wtedy swoimi sposobami potrafił mnie przekonać, że jestem tu dla Niego i mam Mu zaufać. Szczególnie zaskakiwał mnie, kiedy pokazywał mi, że jak współpracuję z Nim, to możemy góry przenosić i np. udawało mi się wytłumaczyć coś, co przekraczało poza moje umiejętności językowe.
Zambia zweryfikowała też troszkę moje spojrzenie na misje. Zawsze wydawało mi się, że to misjonarze czy wolontariusze jeżdżą w świat dawać ludziom Pana Boga, a Zambia okazała się dużą lekcją dla mnie. Choć wiara tam jest jeszcze bardzo krucha i bardzo prosta, jednocześnie jest też spontaniczna i obecna w codzienności. W czasie Eucharystii ludzie głośno śpiewają przy akompaniamencie bębnów, tańczą, chwalą Pana Boga i są w tym wszystkim bardzo naturalni. Na większości sklepów widnieją napisy o charakterze religijnym np. „No Jesus, no life”, a ludzie chodzą w ubraniach wykonanych z cziteng (materiałów afrykańskich) z wizerunkami Świętej Rodziny, Świętych czy nawet papieża albo biskupa. Mam wrażenie, że wraz z postępem cywilizacji, nowoczesnością nasza wiara bardzo traci, staje się sprawą prywatną, a wyrażanie jej publicznie nie jest normą. W Polsce bardzo brakuje mi takiej wiary, której mogłam doświadczyć w Zambii.
Jestem wdzięczna Panu Bogu, że zasiał w moje serce pragnienie misyjne i utwierdził w przekonaniu, że „nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych”. Misje w Zambii były dla mnie niezwykłym doświadczeniem, które zmieniło moje spojrzenie na moje życie. Zobaczyłam, że warto słuchać swojego serca, a nie podążać za oczekiwaniami innych. Zrozumiałam też, że nie chce żyć tak jak inni, którzy upatrują szczęście w rzeczach materialnych, ale że największą wartością jest to, co mogę dać od siebie innym.
Mam na imię Justyna i w sierpniu 2019 roku wyjechałam na miesięczne doświadczenie misyjne do Indonezji, a dokładnie do wioski położonej w rejonie górskim- Weluli. Było to niesamowite doświadczenie Boga i drugiego człowieka. Jeszcze przed wyjazdem, gdy dzieliłam się swoim pragnieniem bycia wolontariuszem misyjnym wiedziałam, że będzie to piękny czas. Czas wychodzenia poza swoje granice komfortu, czas dawania siebie drugiemu człowiekowi, ale również czego doświadczyłam najbardziej, czas niezwykłego umocnienia w wierze.
Może na początek jak to wszystko się zaczęło. Do wyjazdu przygotowywaliśmy się pół roku. Nasze spotkania zaczęły się 26 stycznia 2019 i spotykaliśmy się raz w miesiącu do czerwca. Każdy z nas był odpowiedzialny za coś innego. Jedni za spotkania w parafiach, inni za robienie różańców misyjnych, a jeszcze inni za zorganizowanie banerów, koszulek czy ulotek. I tak minęło pół roku. Ostatecznie do Indonezji wyjechało nas 8 osób- 6 osób świeckich, jedna siostra zakonna (misjonarka klaretynka) i ksiądz diecezjalny. Każdy z nas z racji swojego wykształcenia i zdolności miał powierzone inne zadania. Ja z moją koleżanką byłyśmy odpowiedzialne za tzw. sekcję pedagogiczną. Rano chodziłyśmy do szkoły (gimnazjum lub liceum) tam prowadziłyśmy zajęcia na temat higieny i spędzaliśmy czas z młodzieżą na zabawie. Po południu natomiast prowadziłyśmy zajęcia z dziećmi z oratorium, które jest prowadzone przez Siostry. Dwie kolejne dziewczyny odpowiedzialne były za warsztaty muzyczne. One również chodziły do szkoły i wspólnie z uczniami przygotowywali pieśni na wieczorne uwielbienie, które miało miejsce pod koniec naszego pobytu w Weluli. Natomiast jedna dziewczyna prowadziła warsztaty plastyczne, które również odbywały się w szkole, jak i w oratorium.
Tak wyglądał nasz tydzień
od poniedziałku do piątku. Natomiast w sobotę razem z Siostrami odwiedzałyśmy
chorych. W Indonezji jest inaczej niż w Polsce. To Siostry raz w tygodniu
chodzą do chorych i udzielają im Komunii świętej. Sobota była również czasem na
porządki w domu i zrobienie ewentualnego prania.
Niedziela była dniem wolnym, dniem odpoczynku. Rano szliśmy na Mszę świętą do
kościoła parafialnego, bo codziennie Msza święta była w kaplicy u Sióstr. Po
południu natomiast szliśmy np. nad wodospad, czy w góry. Ten czas był nam
bardzo potrzebny, aby naładować akumulatory na kolejny tydzień.
Jak dla mnie było to zdecydowanie za krótko, bo tak naprawdę, gdy dopiero poznało się wspólnotę, jej zwyczaje, ludzi, którzy tam mieszkają, nawiązało się jakieś relacje trzeba było już wyjeżdżać. Co nie zmienia faktu, że był to idealny czas, aby rozbudzić pragnienie do bardziej intensywnej działalności misyjnej i oczywiście do powrotu. Bo przecież każdy z nas na mocy Chrztu świętego jest powołany do tego, by być misjonarzem.
Bardzo dziękuję Panu Bogu za tą łaskę, że mogłam tego wszystkiego doświadczyć, że dzięki temu bardziej poznałam siebie, swoje możliwości ale i ograniczenia. Za to, że mogłam też doświadczyć Jego działania, zobaczyć, że wszystko, co dzieje się w życiu jest Jego wolą. Cały czas tego wolontariatu to były lekcje ufności, które niesamowicie przemieniły moje serce. Dlatego kiedy ktoś mnie pyta, co mi dał ten wolontariat to zawsze odpowiadam, że zmieniłam patrzenie na siebie i na to co mnie otacza. Jestem bardziej wdzięczna za to co mam, czym mnie Pan Bóg każdego dnia obdarowuję. Codziennie staram się ufać w Jego plan na moje życie. Nigdy nie żałowałam tego wyjazdu i zawsze mówię, NIE BÓJ SIĘ ZARYZYKOWAĆ! (Justyna)